Cóż, mówiąc szczerze, nie byłem specjalnie zachwycony, że moje skrupulatnie zaaranżowane spotkanie z panną Watson zostało przerwane. Nie zdążyłem nawet poruszyć kwestii ewentualnego zwrócenia jej portmonetki i nie byłem pewien, czy chciałem robić to w obecności nowo przybyłej osoby. Preferowałem rozmawianie o tego typu sprawach bez zbędnych świadków i pojawienie się chłopaka było mi, mówiąc krótko, raczej nie na rękę. Na szczęście jednak ani mnie, ani Madeline nigdzie się nie spieszyło, a jak miałem okazję zauważyć, ciemnowłosemu chłopakowi - owszem.
Skoro już jesteśmy w temacie bruneta, wypadałoby nadmienić, że pojawił się w skądinąd intrygujących okolicznościach. Jak gdyby nigdy nic, z nieprzytomny kompanem przerzuconym przez ramię, zeskoczył do nas ze znajdującego się na pierwszym piętrze kasynowego balkonu, w akompaniamencie litanii niewybrednych obelg, rzucanych zapijaczonymi głosami przez bliżej nieokreślone jednostki z La Vie. Następnie, poprawiwszy sobie spoczywającego na ramieniu chłopaka, najzwyczajniej w świecie zagaił do Madeline, która najwidoczniej była jego starą znajomą.
Brunet, w pobieżnej i pospiesznej ocenie, wydał mi się całkiem przyjemny z aparycji. Smukły, nie za wysoki, dobrze ubrany, z targanymi wiatrem włosami, znajdującymi się w absolutnym nieładzie. Mimo że wydawał się posiadać dość żartobliwie podejście do całej tej sytuacji, momentami sprawiał wrażenie zmieszanego i poniekąd zdesperowanego. Jego blada prośba tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu:
- Nie macie może jakiegoś wolnego samochodu, czy innego transportu? To ważne. - Rzucił okiem na beznamiętne oblicze panny Watson. - Mad? - Poczułem, że przeniósł wzrok na mnie, więc porzuciłem przyglądanie się w znudzeniu własnym paznokciom i uśmiechnąłem się grzecznie. - Ty tam... chłopaku Mad, czy coś?
Mój uśmiech przybrał bardziej rozbawiony wyraz po usłyszeniu tego określenia. Oczywiście bardzo mile połechtało mnie przypuszczenie, że w oczach bruneta uchodziłem za kogoś posiadającego na tyle dobrą pozycję, aby umawiać się ze śliczną córką jednego z najbardziej wpływowych ludzi z La Vie.
Nie potrafiąc sobie tego odmówić, zerknąłem na Mad i lubieżnie poruszyłem brwiami, na co ta komicznie wywróciła oczami.
- Przykro mi - zwróciła się do chłopaka głosem chłodnym jak nocny powiew. - Dysponuję co prawda wolnym samochodem, lecz tak się niefortunnie składa, że kluczyki znajdują się obecnie w posiadaniu tego pana. - wskazała moją skromną osobę poniekąd oskarżycielskim ruchem podbródka.
Przybrałem lisi uśmiech na usta i potrząsnąłem przy uchu portmonetką, aby zweryfikować prawdziwość jej słów. Sekundę później nasza trójka miała okazję usłyszeć charakterystyczny brzdęk. Cóż, najwidoczniej musiałem przeoczyć kluczyki, gdy byłem zajęty oszacowywaniem ilości pieniędzy znajdujących się w portfelu.
- Któż by się spodziewał... - mruknąłem do nikogo konkretnego z nieukrywanym samozadowoleniem. Wprawnie obracałem torebkę w jednej dłoni, napawając się dźwiękiem kluczyków od niewątpliwie jednego z bardziej luksusowych samochodów znajdujących się okolicy. Srebrne zapięcie migotało z każdym moim ruchem, odbijając blask gwiazd i kasynowych neonów. Nie musiałem chyba mówić, że teraz nakłonienie mnie do oddania Madeline zguby będzie jeszcze większym wyzwaniem? Tak, bez dwóch zdań będzie musiała być bardzo przekonująca....
Nacieszywszy się nową zabawką, przeniosłem wzrok na chłopaka:
- Tak czy inaczej, musisz mi wybaczyć, mon cher ami - uśmiechnąłem się przepraszająco i bezradnie rozłożyłem ręce. - Nie posiadam aktualnie własnego środka transportu, nie mogę również oddać jeszcze mojej dziewczynie portmonetki. Musisz poradzić sobie sam. - Podrzuciłem w górę swoją zdobycz i złapałem ją w locie, nie odrywając wzroku od bruneta i jego bladego jak kreda kompana.
Co prawda było mi żal chłopaka, lecz nie oszukujmy się, nie zamierzałem zmieniać swoich planów w imię wyświadczenia przysługi zupełnie obcej osobie. Zgoda, może to nie zabrzmi najlepiej, ale tak się niefortunnie składało, że kto jak kto, ale ja akurat dbałem jedynie o swój własny, osobisty interes, nawet jeśli w istocie było nim tylko egoistyczne widzimisię, takie jak terroryzowanie elitarnej osobistości pobliskiego kasyna.
Jak można się było spodziewać, brunet nie sprawiał wrażenia pocieszonego moim oświadczeniem.
- Naprawdę nic nie da się zrobić? - dopytywał, strzelając wzrokiem to ja mnie, to na Madeline. Dzieciak na jego ramieniu poruszył się niespokojnie i mruknął pod nosem coś nieartykułowanego. - Martwię się o młodego. Nie jest z nim najlepiej.
Po raz kolejny złapałem w locie torebkę, po czym dyskretnie spojrzałem na nieprzytomnego towarzysza swojego uroczego rozmówcy. Faktycznie, wyglądał nieciekawie. Ogólnie rzecz biorąc, oboje byli w dość kiepskim stanie. Na twarzy bruneta wyraźnie odcisnęło się zmęczenie i nieprzespana noc. Nawet ubrania, choć eleganckie, były sfatygowane i zakurzone.
Doskonale zdawałem sobie sprawę, że byłem panem tej sytuacji i gdybym tylko chciał, mógłbym im pomóc. W zasadzie nie kosztowałoby mnie to wiele. Nie chwaląc się, znałem nawet prosty sposób na zachowanie kluczyków Mad i szybkie załatwienie transportu. Nie byłoby to proste, ale, jak już mówiłem, mogłem to robić.
Gdybym tylko chciał.
Nie, to nie tak, że nie miałem uczuć. Wręcz przeciwnie, świetnie potrafiłem utożsamić się z chłopakiem, można powiedzieć nawet, że wiedziałem, z czym się w tamtym momencie borykał. Aż za dobrze pamiętałem, jak to jest być przypartym do muru, musieć żebrać o pomoc i mierzyć się z tak nieprzychylnymi spojrzeniami, jakie w pierwszej chwili posłała mu panna Watson.
Natychmiast skarciłem się w myśli za te sentymenty. Litowanie się nad kimkolwiek nie było do mnie podobne. Mówiąc zwięźle, powtórzę, że z reguły dbałem wyłącznie o siebie, to było moje credo. W końcu nie byłem instytucją charytatywną, czyż nie? Skoro ja zawsze potrafiłem radzić sobie sam, oznaczało to mniej więcej tyle, że inni też mogli.
Mimowolnie jeszcze raz spojrzałem przelotnie na młodszego chłopaka. Skoro podjąłem taką, a nie inną decyzję, musiałem się liczyć z tym, że jeśli coś by mu się stało, byłbym za to odpowiedzialny. Czy chciałem go mieć na sumieniu? Nie, z pewnością nie. Ceniłem sobie spokojny sen. W zasadzie nie wyobrażałem sobie, że ostatecznie mógłbym być winny nieszczęścia jakiegoś Bogu ducha winnego dzieciaka. Dlatego też... stwierdziłem, że koniec końców jednak mogłem się trochę poświęcić.
Pokręciłem głową, sam nie wierząc, że naprawdę miałem zamiar zdobyć się na tak szlachetny gest. Ostatnio byłem naprawdę wspaniałomyślnym altruistą, prawda?
- Cóż, skoro to faktycznie takie pilne, być może jednak mógłbym ci pomóc. Ale jest jeden warunek, będziesz musiał dać mi minutę czy dwie - wyjaśniłem pokrótce, umyślnie nie podając żadnych konkretów, i przeniosłem wzrok na Madeline. - Będzie mi bardzo miło, jeśli zaczekasz na mnie, madame. Nie zajmie mi to wiele czasu. - Trzymając w jednej ręce portmonetkę, uderzyłem w nią drugą. Przedmiot dosłownie zniknął w moich dłoniach. Z szelmowskim uśmiechem skłoniłem się niedbale na odchodne i rozpłynąłem w nieprzeniknionych mrokach nocy.
Mój plan był prosty - wrócić do lokalu, ukraść kluczyki Królowej Kasyna, odwieźć chłopaka do domu i zwrócić kluczyki, zanim Sophie zorientuje się, że ich nie ma. Zdawałem sobie sprawę, że brzmiało to dość irracjonalnie. Sam pomysł był rzecz jasna zuchwały, zdecydowanie nierozsądny, w pewnym stopniu karkołomny, szalony i bardzo, ale to bardzo ryzykowny, lecz na pewno nie niemożliwy, zwłaszcza dla kogoś tak utalentowanego jak ja. Byłem przekonany, że zdołam tego dokonać, gdyby nie to, z pewnością nie zdobyłbym się na ten krok. Nie byłem kimś, kto zaczynał grać, jeśli nie uważał, że ma szansę wygrać.
Wróciłem do kasyna. Klucząc między stolikami, żołnierskim krokiem skierowałem się do miejsca, gdzie uprzednio zostawiłem Sophie wraz z jej asystą.
Tym razem wszystkie miejsca przy jej lśniącym czystością stole (oczywiście oprócz tego zarezerwowanego dla mnie) były zajęte przez palących cygara, elegancko odzianych mężczyzn. Wyglądało na to, że zebrani właśnie zrzędliwie rozprawiali na jakiś niezwykle interesujący temat. Jeden z nich, młodzieniaszek o gęstych blond włosach i spojrzeniu polującego kojota, trzymał na kolanach luksusową kurtyzanę. Inny, podstarzały wąsacz o orlim nosie, intensywnie wpatrywał się w pełny dekolt Sophie.
Niewiele czasu zajęło mi ocenienie, że towarzystwo grało w pokera. Skorzystałem z okazji i dyskretnie zapuściłem żurawia do kart najbliżej siedzących mężczyzn, co, rzecz jasna, nie uszło uwadze Sophie. Jej lśniące jak lodowe odłamki oczy przymknęły się na znak pochwały.
- Och, już jesteś, Charles. Może miałby ochotę z nami usiąść? - zaszczebiotała wesoło chwilę później, dokładnie tak, jakby naprawdę dopiero teraz dostrzegła moją obecność i bardzo ją to ucieszyło. Być może nawet będąc na miejscu tamtych mężczyzn, dałbym się na to nabrać, lecz ze swojej perspektywy wiedziałem wyraźnie, że jej oczy zadawały kłam jej życzliwemu uśmiechowi. Zdawały się mówić: siadaj i pomóż mi wygrać.
Dla niepoznaki uprzejmie przywitałem się z Jej Wysokością, grzecznie skinąłem zebranym głową na powitanie, i usiadłem obok panny Hawkins, która ledwie dostrzegalnym ruchem skierowała swoje karty tak, abym miał do nich wgląd. Nie skorzystałem jednak z tego przywileju i zacząłem szukać wzrokiem swojego aktualnego celu: jej lapisowo-turkusowej torebki.
Była tuż obok, przewieszona przez oparcie jej krzesła, w zasięgu moich rąk i zarazem poza jej polem widzenia.
Doskonale.Przebiegłem wzrokiem po twarzach zgromadzonych mężczyznach. Ich uwaga skupiała się raczej na prowadzeniu ożywionej dyskusji niż na samej grze. Jeden z nich przerywał drugiemu, trzeci wymachiwał na wpół opróżnioną butelką brandy dla podkreślania wagi swoich słów. Nie miałem wątpliwości, że Sophie wykorzysta ich nieuwagę. Widziałem, jak w skupienie katalogowała ich ruchy, oceniała oddechy i rozważała słowa. Często była lekceważona ze względu na delikatność i pozorną niewinność, lecz niewątpliwie była wyjątkowo przebiegłym i bezlitosnym graczem.
Zgodnie z jej niewypowiedzianymi oczekiwaniami, postanowiłem pomóc jej odnieść zwycięstwo i szepnąć, co dostrzegłem w kartach siedzących naprzeciwko niej mężczyzn, choć przypuszczałem, że poradziłaby sobie i bez tego. Pod pozorem przytulenia, nachyliłem się w jej kierunku, nieco bliżej niżby wypadało, i wymruczałem jej do ucha kilka słów na wcześniej wspomniany temat. Co więcej, niby dla zachowania równowagi podparłem się ręką o jej kolano.
Wiedziałem, że to był idealny moment na kradzież kluczyków. Uwaga Sophie była całkowicie rozproszona przez grę, słowa, które mamrotałem jej do ucha, obserwowanie zachowania mężczyzn i oczywiście, moją bliskość. Nie bądźmy naiwni, nie byłem ulubionym Kociakiem Jej Wysokości bez powodu. Miała do mnie słabość, czego ukrywanie jak dotychczas wychodziło jej racze marnie.
Wykorzystując okazję, ostrożnie sięgnąłem prawą ręką za oparcie jej krzesła i na oślep zacząłem szukać jej torebki. Wisiała niżej, niż byłem w stanie dosięgnąć, dlatego też, chcąc nie chcąc, musiałem nachylić się nad Sophie jeszcze bardziej. Teraz już dotykaliśmy się ramionami, głowami i biodrami. Niemal oddychaliśmy tym samym powietrzem. Nie widziałem jej twarzy, lecz doskonale potrafiłem sobie wyobrazić jej aktualny wyraz - musiała przypominać zdezorientowanego, zdumionego bazyliszka.
Z trudem udało mi się wsunąć palce w boczną kieszeń torebki, i już miałem te klucze, już dotykałem ich opuszkami palców, gdy nagle...
- Panie Chanel? - niemal podskoczyłem razem z krzesłem. Moje tętno przyspieszyło z ostrym szarpnięciem, podczas gdy ciała zamarło w bezruchu. W ułamku wbiłem wzrok w osobę, która zadała to pytanie.
Był nią starszy, pomarszczony mężczyzna o zamglonych oczach i sympatycznej twarzy. Uśmiechnął się po przyjacielsku, gdy nasze oczy się spotkały.
- Słyszałem, że jest pan z zawodu iluzjonistą i zna pan niesamowite sztuczki. Szczerze mówiąc, zawsze chciałem obejrzeć coś takiego na żywo... - nie słuchałem, co mówił dalej. Byłem zbyt skupiony na błogim uczuciu ulgi, że udało mi się, że jakimś cudem nie zostałem przyłapany na gorącym uczynku. Uspokoiwszy tętno, koniuszkami palców chwyciłem kluczyki i delikatnie wyciągnąłem je z torebki. Pilnując, aby nie wydały żadnego niepożądanego dźwięku, umieściłem je w tylnej kieszeni spodni.
Poczułem, że Sophie lekko wtuliła się w moje ciało. Starszy mężczyzna tymczasem skończył mówić. Jako że nie dotarł do mnie sens jego wypowiedzi, podałem mu jakąś niezobowiązującą odpowiedź, subtelnie odsunąłem Jej Wysokość od siebie i zacząłem symulować nagły kaszel, ściągając tym samym na ciebie ogólną uwagę towarzystwa.
- Przepraszam, dym z cygar mi nie służy. Pójdę się przewietrzyć. - Wstałem z miejsca, przygotowując się do jak najbardziej słusznej ewakuacji, licząc, że moja tandetna wymówka zdoła zagwarantować mi niewzbudzający podejrzeń, taktyczny odwrót. Część mężczyzn rzuciło mi słowo lub dwa na pożegnanie, inni tylko skinęli głową ze zrozumieniem i z powrotem zajęli się swoimi kartami lub dyskusją.
- Nie wiedziałam, że taki z ciebie wrażliwy chłopczyk, Charlie. - W głosie Sophie nie było ani pogardy, ani drwiny. Jedynie rozczarowanie moim nagłym odsunięciem się.
Posłałem jej uśmiech, ukryty za ręką mającą stłumić mój perfekcyjnie odegrany atak kaszlu.
- Poprawię się. - skłamałem, tyłem wycofując się ku obrotowym drzwiom.
Sophie prychnęła. Pospiesznie dygnąłem jej na odchodne i, cichy jak cień, wymknąłem się na dwór.
Wróciłem do miejsca, gdzie zostawiłem Madeline i tamtych dwóch felernych chłopaków, dbając o to, aby pojawić się niespodziewanie i cicho. Miałem to tego talent i, cóż, lubiłem się nim popisywać.
- Załatwione. - rzuciłem na powitanie, majestatycznym ruchem prezentując swoją kolejną już tego wieczora zdobycz. - Mam nadzieję, że bardzo się nie nudziliście.
Madeline obróciła się do mnie. Otaksowała zawartość mojej dłoni i skrzywiła się, jakbym właśnie powiedział lub zrobił coś bardzo niestosownego.
- Nie chce nam pan chyba powiedzieć, że właśnie ukradł pań komuś kluczyki od samochodu? - jej chłodny ton przeciął powietrze niczym idealnie wyważony miecz.
Och, no proszę, nie dość, że ładna, to jeszcze bystra.
- Mère De Dieu, ależ skąd - zaoponowałem, kładąc rękę na piersi, jakbym naprawę poczuł się do cna urażony jej przypuszczeniem. - Tylko pożyczyłem. Na cóż byłby mi kolejny samochód, skoro mam już twój? - zapytawszy aksamitnym głosem, uśmiechnąłem się cwaniacko pod nosem i puściłem jej oko.
Przestrzeń pomiędzy nami wypełniła intensywna cisza. Rzecz jasna ani panna Watson, ani jej przytomny przyjaciel nie wydawali się przekonani moim frywolnym oświadczeniem. Mówiąc szczerze, wyglądali całkiem zabawnie, gdy oboje na raz starali się przewiercić mnie wzrokiem, z tymi swoimi identycznymi wyrazami twarzy. Nie wiedziałem, co dokładnie chodziło im po głowach, lecz miałem wrażenie, że nie było to nic specjalnie pochlebnego na mój temat.
Patrząc w niebo, podparłem się ręką pod bok, zupełnie niezrażony.
- Tak czy inaczej, zapraszam na parking. Och, i radzę się pospieszyć, nie mam wiele czasu. - dostojnym ruchem wskazałem brunetowi miejsce, gdzie, o ile dobrze pamiętałem, zaparkowany został samochód Sophie i, niczym rasowy dżentelmen, szarmanckim ruchem podałem Mad ramię.
<Dziewczyno Charlesa?>
Ps. 2Ch? Uroczo, jestem za ♥
[NASTĘPNE OPOWIADANIE]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz