poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Od Vladimira do Charlesa


Jak zazwyczaj spędzacie weekendy? Zapewne część siedzi w domu, a wielu imprezuje. Znaczna ilość także przebywa w pracy. Można powiedzieć, że ja zaliczałem się do tej ostatniej grupy. Moja robota nie była jednak tak prosta, jak mogło się wydawać. Jej wielkim minusem był fakt, że nie siedziałem w jakimś drapaczu chmur, za wygodnym biureczkiem, a ganiałem po mieście w roli niańki. Gdzieś w granicach godziny drugiej obudził mnie telefon, który nie należał do najprzyjemniejszych.
Zbieraj się i zapierdalaj... bla bla bla Martin wyszedł, bla bla bla. Zostawił kartkę, że idzie do Mike, bla bla bla. Znajdź go.
No może nie brzmiał dokładnie tak, niestety tylko to z niego pamiętałem. Zacząłem przyzwyczajać się do nocnych eskapad, co nie oznaczało, że je lubiłem. Zanim ubrałem się i wyszedłem z domu na chłodną noc, minęło kilkanaście minut. Wtedy właśnie przyszedł do mnie SMS o treści: "I co?". Odparłem prostym "jeszcze nic". Wiedziałem, że ignorowanie takich wiadomości nie kończy się za dobrze. W odpowiedzi dostałem polecenie, by się pośpieszyć. Sprzeczanie się nie miało tu najmniejszego sensu. Przez całą podróż ulicą uniknąłem wszystkiego co nadzwyczajne. Możecie mi w to wierzyć. Nie ma najmniejszego sensu, by opowiadać o wdepnięciu w psie gówno ani minięciu się o włos z samochodem, którego kierowca świeci długimi po oczach każdej napotkanej osoby. Serio, nic ciekawego. Dotarcie do kasyna wcale nie poprawiło mi humoru. Owszem, byłem na miejscu, w niczym to niestety nie pomagało. Nie miałem pojęcia gdzie młodego szukać, ani nawet jakim cudem wpuścili go do środka. Jeśli w ogóle pozwolili mu wejść. No właśnie, mógł dać sobie spokój i spać teraz grzecznie u Isaaca, swojego najlepszego kumpla. Czas nie naglił, nie pozwoliłem sobie dlatego na wybranie się w kilku minutową podróż do domu chłopaka, a po prostu znalazłem się w środku.  Odpuściłem sobie dalsze filozoficzne rozważania o tym, gdzie może być młody Vieth. Postanowiłem, że lepszym pomysłem na początek jest zwykłe rozeznanie w tym miejscu. Jak zawsze panował tam wszechobecny zaduch. Z dymem mieszał się smród, tak przynajmniej rejestrował go mój nos, nielubiący drażniących perfum czy innych ostrych woni. Uszy zalała mi muzyka, niezbyt wpadała w mój gust. Ale kogo obchodzi, jaką lubię muzykę? Toż to czytacie to dla akcji i przelewu krwi, co nie? Wracając więc do rzeczy ważniejszych... Podszedłem do recepcji z szerokim uśmiechem, który już przy drzwiach zaczął tańczyć na moich wargach. Szybko załatwiłem sprawę tożsamości i ruszyłem na poszukiwania. Pierwsza na ogień poszła duża sala, w której aż roiło się od średnio-wysokiej klasy. Nie była to jeszcze strefa VIP, ale na pewno nie miała do niej daleko. Tutaj jazgot nieco przycichł. Jak na to miejsce to nie było tam aż tak wielu ludzi. W owym pomieszczeniu można było zaobserwować bar i kilka luźnych stolików, z ludźmi siedzącymi przy nich. Większość z nich grała w jakieś luźne, karciane gry lub po prostu oddawała się rozmowie. Nigdzie jednak nie zaobserwowałem blond czupryny, która miała być dla mnie punktem wyjścia. Przesunąłem znudzonym wzrokiem raz jeszcze po sali i podszedłem do mężczyzny wydającego alkohol. Nie miałem ani ochoty, ani czasu bawić się w ceregiele. Było to podejrzane jak cholera, jednak ta sytuacja sama w sobie nie była zbyt ciekawa. Jeśli jakimś cudem nastolatek się tu dostał, to na pewno nie zgodnie z przepisami. Podsunąłem pracownikowi zdjęcie. Postawny barman zmierzył najpierw mnie, a następnie fotografię znudzonym spojrzeniem. Mówiło ono tyle, co "jasne, jasne, nie mam zamiaru ci pomagać". Nie odezwał się na szczęście ani słowem, czekając, aż wyjaśnię mu o co chodzi. Oznaczało to ni mniej, ni więcej jak szansę.
- Kręcił się tu ten dzieciak, a nie powinien. Chcę odstawić go do domu, pewnie wiesz, o co mam zamiar zapytać? - uniosłem brew, udając, że świetnie poradzę sobie bez tej pomocy.
Jasne, udawanie, że wiem wszystko, było łatwe. Przewidywanie również nie sprawiało mi problemu. Kłopotem byłby raczej brak współpracy. Na szczęście była to kwestia odpowiedniego doboru słów. W najlepszym scenariuszu pracownik mógł załapać, że robię to, bo nieco się martwię. Tak, psianoga, przyznałem się. W najgorszym kazać mnie wyrzucić, stwierdzając, że chcę zrobić mu krzywdę. Brunet westchnął przez nos, jeszcze raz wwiercił się oczami w głąb mojej duszy i obejrzał ponownie podobiznę Martina. Chwilę jakby się wahał, później skinął wolno głową. Skłonił się ku opcji pierwszej. Na pewno nie w stu procentach, ale nawet sześćdziesiąt by wystarczyło.
- Ta. Był tu jakąś godzinę temu, pytał o coś jednego z tamtych kolesi - wskazał na nich spojrzeniem, więc i ja powiodłem wzrokiem w tamtym kierunku - a potem go gdzieś odesłali, może być wszędzie.
Szczęście chyba mi dopisywało. Miałem punkt zaczepienia! Nie każdy zrozumie tutaj jakie to ważne, więc może nakreślę sytuację przy pomocy metafory. Szukacie igły w stogu siana i nagle trafiacie na nitkę, do niej przywiązaną, czyż to nie piękne? Mnie takie się właśnie wydawało. Podziękowałem ze szczerym uśmiechem, zgarnąłem zdjęcie i ruszyłem w stronę trzech mężczyzn. Zająłem wolne miejsce przy ich stoliku. Od razu ich twarze wykrzywiły się w niezadowoleniu.
- Czego tu szukasz? - zapytał jeden z nich.
Podchodził pod trzydziestkę i zdawał się niemiły z natury. Nie mogłem mieć mu za złe, że i tym razem jego głos zabrzmiał dużo bardziej oschle. Z krowy konia nie zrobisz, prawda? Pozostali dwaj na takich nie wyglądali, może właśnie dlatego jemu zostawili spławienie jakiegoś frajera, który przeszkadza im w grze?
- Kłopotów, to jasne - odparłem, nie tracąc swojej wżartej w sposób bycia wesołości.
Chyba nie złapali żartu w pierwszej chwili, bo tylko bardziej się zasępili. Nie chciałem, by pan "zaraz ci wpierdolę" znów się odezwał, czy, co bardziej prawdopodobne, przeszedł do rękoczynów. Zostało mi powtórzyć procedurę. Podobizna, pytanie, wyjaśnienie. Dodatkowo wysnułem także ciche przeprosiny, którymi chciałem wywołać wrażenie rzadkiego używania słowa "przepraszam". Wyszedł mi z tego bardziej obrażony ton przedszkolaka, który wcale nie czuł skruchy. Nie poszło tak gładko, jak chciałem. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że nie mają z nim nic wspólnego, a nawet nie spotkali go nigdy. Nie musiałem być z FBI, żeby wyczuć kłamstwo. Pewność miałem w tym, że jeśli nie wydarzy się jakiś cud, nie dostanę żadnej pomocy. Już zamierzałem podnieść się ze swojego miejsca, gdy ktoś oparł dłonie na moich ramionach. Niewiele myśląc, odchyliłem głowę do tyłu. Nie było to zbyt mądre posunięcie. Napotkałem opór w postaci kobiecych piersi. Na pewno z trzeciej osoby wyglądało to przezabawnie i gdyby był to jakaś komedia, śmiałbym się do rozpuku. Z nie lada zmieszaniem wróciłem do poprzedniej pozycji. Miny facetów naprzeciwko mnie były dość zabawne. Złe spojrzenia zmieniły się o sto osiemdziesiąt stopni. Ich miejsce zajęły blade twarze, które ledwo kryły strach. Byłem pewny, że mam przerąbane. Przedstawicielka płci pięknej, stojąca za mną, odchrząknęła. Możliwe, że także była tym dość zaskoczona.
- Chyba pomylił pan stoliki - powiedziała przesłodzonym głosem.
W moje ramiona wbiły się ostre niczym igły paznokcie. Westchnąłem cicho i z dziecięcą naiwnością zaprzeczyłem. Ryzykując bardzo wiele (nawet życie), odwróciłem się do niej bokiem i podsunąłem jej zdjęcie. Moje pytanie nieco zbiło ją z pantałyku. Ewidentnie nie wiedziała, czy powinna mi pomóc, czy wręcz przeciwnie. Ta noc jednak była zdecydowanie moją szczęśliwą. Kobieta wzięła ode mnie kawałek papieru, dumała chwilę w ciszy, po czym oddała mi je.
- Tak, był tu jakiś czas temu. Wydawał się pijany, zapytał o Philipa Sharewooda - odgarnęła włosy za ramię, chyba nieco zbita z pantałyku przez moje intensywnie zainteresowane spojrzenie... - skierowałam go na piętro wyżej, do prywatnej salki. Wydawał się jakiś nieobecny, jeszcze ktoś zrobiłby mu tu krzywdę.
Chciała dodać coś więcej, ale ja już niczego nie słuchałem. To nazwisko całkowicie wyprowadziło mnie z równowagi. Podziękowałem jej, nawet krótko uścisnąłem i sekundę później już wspinałem się po wyściełanych wykładziną schodach na pierwsze piętro. Zostawiłem za sobą zaskoczonych ludzi, niezdolnych do najmniejszego ruchu. Byłem pewny, że wysłanie go do Sharewooda, wcale nie było opcją bezpieczniejszą, niż pozwolenie mu szlajać się po parterze. Stąd w końcu ktoś by go wyrzucił. Obrażony Martin poszedłby do domu albo Isaaca i wszystko byłoby okej. Chwilę później pukałem już nerwowo do drzwi sali, którą kojarzyłem tylko pobieżnie. Odbierałem tam kilka razy przesyłki i każda wizyta źle mi się kojarzyła. Gdy się otworzyły, stał w nich nieco wyższy ode mnie rudzielec z niezadowolonym wyrazem twarzy. Jego mina szybko uległa zmianie, miejsce grymasu, zastąpił szeroki uśmiech. Ja tym razem nie mogłem podzielać jego wesołości, w mojej głowie wirowało zbyt wiele czarnych scenariuszy.
- O... Привет Vlad Как дела? - zapytał jakby nigdy nic, szczerząc zęby.
Miałem ochotę wybić mu jedynki. Nie rozumiałem, jak może być aż tak spokojny. Może dlatego, że miał gdzieś zdrowie Martina i to czy w ogóle żyje. Tak, to mógł być największy powód. Niestety, w mojej branży nie mogłem zbytnio nadużywać przemocy. Znaczy się, mogłem, ale gdy miałem przy sobie broń. Wstając w środku nocy, nie wpadłem, że mogłaby być mi ona potrzebna do czegokolwiek. Było to istotnie bardzo głupie, jednak zamroczony mózg mi o tym nie powiedział. Tak czy inaczej, rozkwaszanie mu twarzy nie wchodziło w grę. Bez groźby nie byłby wtedy zbyt skory do współpracy, a na niej właśnie mi zależało.
- Dobrze Phil, dobrze - prawie warknąłem w odpowiedzi, później wysiliłem się na nieco milszy ton - Gadaj, gdzie jest Martin.
Śmiech tego kretyna był dla mnie niczym słuchanie skrzypiących zawiasów. Okropny i nie do zniesienia. Wytrzymałem to z prawdziwym trudem. Z każdą sekundą coraz bardziej żałowałem, że nie mogę cofnąć się w czasie i zabrać chociaż noża kuchennego, którym poderżnąłbym mu gardło.
- Nic mu nie jest, ale ostro się najebał, raczej sam nie wróci - odparł rudzielec, opierając się zawadiacko o framugę.
Nie był to zwykły drwiący gest. Specjalnie zagradzał mi wejście, czy też możliwość zajrzenia do środka, a to oznaczało, że czegoś chciał. Sytuacja coraz mniej mi się podobała. Miałem ochotę tylko wejść, wziąć dzieciaka i wyjść, a tu taka niespodzianka. Spotykam kolegę z czasów liceum, z którym handlowałem lewym towarem. No pięknie. Właściwie kumplował się z moim bratem, ja od zawsze czułem, że coś jest z nim nie tak. Zawsze ciężko mi było stwierdzić co. Jeśli natomiast miałbym wymienić najbardziej denerwujące mnie osoby, on znalazłby się w czołówce. Łatwiej rozmawiało się z osłem niż z nim.
- Właśnie po to tu przyszedłem - powiedziałem, siląc się na spokój, niczym przedszkolanka tłumacząca trzylatkowi, że nie może zjeść zabawki swojego kolegi.
Niestety, Phil był idiotą. Może i dziecko zrozumiałoby, czego od niego się chce, jednak rudy miał z tym duże problemy. Nie umiał wyczuć, kiedy nie mam humoru na jego głupie numery, albo po prostu dobrze to ignorował. Spróbowałem wejść do środka, odsuwając go na bok. Było to niczym starcie człowieka z komarem. Mianowicie nie miałem większych szans.
- Nie ma nic za darmo, дру́г - powiedział, jakby to było całkowicie jasne.
Był z siebie całkiem zadowolony. Przez twarz przewijał mu się rozbawiony uśmiech. Właśnie te jego próby panowania nad sytuacją były nie do zniesienia. Głównie dlatego, że nie były jedynie nieudolnymi staraniami, ale naprawdę sobie z tym wszystkim radził. Tłumaczenie, że nie mam czasu na żadne jego durne pomysły, bo młody mógł się tym alkoholem zatruć, spełzły na niczym. Chcąc nie chcąc, musiałem zagrać w jego głupią grę. Może "zagrać" było tutaj wyolbrzymieniem. Zdecydowałem po prostu, że teraz rozpoczniemy partyjkę, a może nigdy jej nie zakończymy.
- Zadzwoń do mnie rano, teraz nie będę z tobą niczego negocjować - burknąłem.
Jako że gnida znów otwierała usta, by zaprotestować, odsunąłem go sobie z przejścia dużo mocniejszym ruchem niż ostatnio. Nie był on zbyt delikatny, jednak skuteczny, bo cofnął się kilka kroków ze zmarszczonymi brwiami, straciwszy równowagę. Dzięki temu udało mi się wślizgnąć do środka i zmierzyć wzrokiem całe pomieszczenie. Sala zdecydowanie nie należała do dużych, a nawet nie powiedziałbym o niej "średnia". Ot co, taka, która wynajmuje kilku zbyt bogatych kolegów na popijawę.  Przynajmniej tak wydawało się, gdy porównywało się ją do pomieszczeń na dole. Poza kilkoma śpiącymi kumplami rudzielca, moje oczy szybko zarejestrowały szukanego przeze mnie blondyna. Jakby nigdy nic rozsiadł się na kanapie. W sekundzie znalazłem się przy nim i postawiłem go ostrym szarpnięciem na nogi.
- Co ty sobie myślisz? - zapytałem, w końcu mogąc dać upust negatywnym emocją w sobie kumulowanym.
Ja go szukałem, ja się martwiłem, a on jakby nigdy nic bawi się telefonem i nic mu nie zagrażało. Teraz urządzenie leżało na ziemi, a ja potrząsnąłem Viethem, by nieco otrzeźwić go ze stanu głębokiego upojenia. Parę razy poklepałem go też po policzku, powtarzając jego imię niczym mantrę. Chwilę patrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem, nie rejestrując zamroczonym alkoholem umysłem tego, co się dzieje. W końcu jednak zebrał się w sobie i złapał mnie za nadgarstek. Burknął cicho coś w stylu "starczy", aczkolwiek plątał mu się język i ciężko było cokolwiek zrozumieć. Po sekundzie zastanowienia dodał także "przepraszam". Należał do osób dość emocjonalnych. Nie oznaczało to oczywiście, że płakał jak mała dziewczynka, a raczej, że odczucia najbardziej zapadały mu w pamięć, bardziej niż wydarzenia czy ludzie. Pierwszy raz tak się przy nim uniosłem, wiedziałem, że to na pewno będzie jutro wiedział. Nie to, jak się tu dostał, czy w ogóle, że był gdzieś poza domem. Dopiero jego słowa, pozwoliły mi nieco się uspokoić. W końcu dotarło do mnie, że wszystko jest okej i mogę zabrać go bez problemu do domu. Myśl ta bardzo mnie rozluźniła. Już niedługo wrócę do spania. Ekstra, prawda?
- Zwijamy się - powiedziałem o wiele spokojniej, jednocześnie wyciągając telefon.
Blondyn pokiwał niemrawo głową, stwierdzając, że i tak się nudził. Z niemałym trudem podniósł swojego smartfona, gdy ja pisałem do jego ojca. Dałem Gabrielowi znać, że jest cały, zdrowy i jak najszybciej się da, odstawię go do domu, by mógł pokutować za swoje zachowanie. Już otwierałem usta, by wydać sygnał do wymarszu, gdy przerwał mi szczęk przekręcanego zamka. Odruchowo podniosłem wzrok na drzwi.
- Co robisz? - spytałem Philipa, mimo że było to całkowicie zbędne, nawet ślepy zauważyłby, co właśnie się dzieje.
Phil podniósł na mnie wzrok, uśmiechnął się szeroko i schował klucz w tylnej kieszeni. Niby nie powinno mną to jakoś specjalnie wstrząsnąć. Nie mogłem po prostu uwierzyć w pierwszej chwili, że ma zamiar odstawiać tu szopkę i to jeszcze przy osobie trzeciej. Może i zazwyczaj był dość porywczy, czy też zwyczajnie głupi, ale nie miałem pojęcia, że stać go na coś takiego.
- Wolę wiedzieć teraz, co dostanę za tę nieocenioną pomoc i pilnowanie twojego podopiecznego - powiedział w pełni zadowolony z siebie.
Odparłem na jego słowa pobłażliwym uśmiechem. Oczywiście, nie miałem zamiaru mu nic za to obiecywać. Nie byłem osobą, która lubi płacić haracze, woli sama je wyciągać. Zacząłem wolno, ważąc słowa, próby wymigania się z całej sytuacji. Liczyłem, że uda mi się go do czegoś przekonać lub po prostu zagrać na czas. Jednocześnie rozglądałem się dyskretnie za wyjściem awaryjnym, okazał się nim w naszym przypadku balkon. Skakanie z pierwszego piętra z pijanym Martinem nie było szczytem moich marzeń, ale w dozie wyjątku mogło być całkiem niezłym pomysłem.
Wtedy właśnie o użyciu tego przejścia przeważyła jedna, znacząca rzecz. Sharewood wyciągnął jakby nigdy nic spluwę. Nawet nie drgnęła mu powieka, kiedy wymierzył w nas lufę. Nie miałem wątpliwości, że nie strzeli. Był zdecydowanie zbyt spokojny, jak na kogoś, kto chce zabijać. Wynajął sobie lokalik, z którym lubił współpracować. Jego właściciele nie lubili sprzątać trupów. Poza tym skoro chciał coś ode mnie, nie mógł mnie tak po prostu postrzelić, to popsułoby jego plany. W pierwszym odruchu stanąłem przed Viethem, który był zbyt zdezorientowany, by cokolwiek zrobić.
- Mówiłem, że dogadamy się później i zdania nie zmienię - powiedziałem spokojnie, cofając się w kierunku balkonu.
Nie wyglądał na przekonanego moją wcześniejszą gadką, więc pozostało jedynie zabicie niezbędnego dla mnie czasu. Jeszcze gorzej byłoby, gdybym pokazał, że się denerwuję. Stres może i zalewał mnie zewsząd, ale on nigdy się tego nie dowiedział. Inaczej pewnie byłby bardziej zdecydowany.
- Oh, myślę, że zmienisz i to już niedługo - odpowiedział Phil.
 Ruszył w naszym kierunku jakby rozumiejąc, co próbuję zrobić.
Nie zastanawiałem się długo. Złapałem młodszego chłopaka za dłoń i ruszyłem biegiem do wyjścia. Oczywiście nie były nim zamknięte drzwi. Kilka razy odruchowo pogoniłem młodego, będąc tak samo spiętym, jak on. Przymknąłem drzwi za nami, które nie miały za zadanie zatrzymania napastnika, a jedynie osłonięcie nas przed ewentualnym wystrzałem. Lepiej dmuchać na zimne. Nie miałem wątpliwości, że nawet tak prosty zeskok może sprawdzić dzieciakowi w takim stanie sporo problemów. Zanim zdążył zaprotestować, przerzuciłem go sobie przez ramię i przeszedłem przez barierkę. Rudy był już także na balkonie, jednak nie zwróciłem na to uwagi. Jak już mówiłem - byłem pewny, że nie wystrzeli. Na jego twarzy rysował się zawód, a jednocześnie determinacja zaznaczająca, że jeszcze sobie porozmawiamy. Nie czekając, aż wpadnie mu do głowy zaszkodzenie nam, zeskoczyłem. Lądowanie na chodniku nie było zbyt przyjemne, jednak poza otarciem kolana obeszło się bez jakichkolwiek urazów. Poprawiłem Martina na ramieniu, wiedziałem, że czeka nas jeszcze długa droga do jego domu. Był półprzytomny i tylko mruknął coś o tym, bym go nie budził. Tylko on potrafił usnąć w środku niedoszłej strzelaniny. Chociaż chodziło tu raczej o utratę świadomości. Nie przeszkadzało mi to w gorzkim śmianiu się z niego w myślach. Każdy radzi sobie, jak może. Cały czas był blady, jakby zaraz miał zemdleć. Większym zmartwieniem stało się przeciążenie ramienia. Musiałem szybko wymyślić coś bardziej kreatywnego od autobusu nocnego, który to jeździł pod odpowiedni adres raz na godzinę. Kiedy odwróciłem się z zamiarem ruszenia na dworzec, pod którym zawsze stały taksówki, zobaczyłem, że przyglądają nam się dwie postacie. Od razu posłałem im nerwowy uśmiech. Mad poznałem bez problemu, jej towarzysza nie, więc wysiliłem się na słaby żart. Zachichotałem, chcąc odreagować poprzednie zdarzenia i ogólne zmęczenie, nie przez jego zabawność. Do moich uszu dotarł krzyk Sharewooda, wydzierającego się na swoich ludzi. Jako że alkohol nieźle namącił im w głowie i oni odparli podniesionym tonem. Na szczęście głosy były na tyle stłumione, iż ciężko było rozróżnić poszczególne słowa.
– Coś mi się zdaje, iż Pan jest mistrzem, co do kwestii popadania w kłopoty i zapraszania do nich szerokiego grona osób - powiedziała blondynka, unosząc nieco jedną brew.
Nie była mną zbytnio zainteresowana. Coraz bardziej miałem wrażenie, że przeszkodziłem jej w gorącej randce z kochasiem stojącym obok. Głośniejsze krzyki szybko odwróciły moją uwagę. Przypomniałem sobie, po co tu jestem i co właściwie miałem zrobić przed chwilą. W głowie nagle zaświeciła mi się żaróweczka, mająca sygnalizować wpadnięcie na pomysł.
- Nie macie może jakiegoś wolnego samochodu, czy innego transportu? To ważne. Mad? - może i ona sobie wymyśliła, że zostanie przy rozmowie oficjalnej, ja jednak chciałem być już w łóżku i smacznie spać - Ty tam... chłopaku Mad, czy coś? 
Gdyby wzrok kobiety mógł zabijać, właśnie leżałbym martwy. Na szczęście dla mnie i Martina wciąż tam stałem. Musiałem chyba wyglądać równie źle, jak się czułem, ponieważ po chwili wyraz jej twarzy niego złagodniał. Nie chciałem ukrywać, że na niej skupiłem swoją uwagę. W końcu każdy woli szukać znajomych twarzy niż jakichś przybłęd nie wiadomo skąd. Brałem mimo to pod uwagę kandydaturę szatyna. W końcu tonący brzytwy się chwyta, nie?

< Charles? 2Ch, mogę ci tak mówić? Mam nadzieję, że da się to czytać, nie zaczęłam przynudzać i sprostałam wymaganiom spoczywającym na "tym na doczepkę" >

Tłumaczenie rozmówek rosyjskich:
Привет - cześć
Как дела? - jak leci? (co słychać?)
дру́г - tutaj: przyjacielu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz