niedziela, 18 lutego 2018

Od Samuela do Madeline

          Była to styczniowa noc pogrążona w ciszy. Głębokiej ciszy, która niczym ciepła pierzyna otaczała wszystko i wszystkich, dając przy tym iluzję pozornego bezpieczeństwa. Smukłej ciszy, wpijającej się w każdą, nawet najmniejszą szczelinę. Całkowitej ciszy, niosącej się echem przez całe miasto. Ciszy, niekiedy przerywanej przez cichy szum nocnego zefiru, który swym tknięciem rozwiewał futra śpiących na ulicach dachowców.
Niebo – czyste, pozbawione jakichkolwiek śladów obecności chmur – przyciągało spojrzenie intensywnością swej barwy. Silna czerń wybijała się wśród towarzystwa innych nocnych barw. Po dłuższym namyśle można było porównać ją do rozciągniętego po nieboskłonie jedwabiu, ozdobionego przyszytymi gdzieniegdzie perłowymi koralikami odgrywającymi rolę gwiazd.
Miejski krajobraz zastygł niby tknięty magiczną sekwencją wypowiedzianą przez czarnoksiężnika. Powłoczka niezachwianego spokoju otaczała całe Los Angeles. Jej bezlitosne szpony pochłaniały każdy cal ziemi grzechu. I choć trudno dopuścić ten fakt do swych myśli, skutki jej żądzy dotknęły również lokalu La Vie.


         Kończąc to jakże poetyckie przedstawienie panoramy miasta, przejdźmy do faktu, iż bynajmniej nie była to szczęśliwa dla mnie noc. Kasyno, co z reguły rzadko się zdarza, świeciło pustkami. Zazwyczaj dane jest mi pracować w godzinach największego zaludnienia, dlatego też widok pozbawionej klienteli sali był dla mnie niecodzienny. Rozglądając się po lokalu, dostrzec mogłem zaledwie kilka towarzysko zebranych grupek oraz naprawdę niewielu „samotnych wędrowców”. Wszyscy współpracownicy – niezależnie od wieku, stażu czy stopnia zaangażowania w swoją pracę – siedzieli razem przy jednym z przeznaczonych pod klientów stołów. Każdy z nich, łącznie ze mną, brał udział w zawziętej dyskusji na zupełnie błahe tematy, wśród których nie mogło zabraknąć standardów takich jak pogoda, średnia krajowa czy ostatni strajk taksówkarzy. Jednak nie ukrywajmy tego przed sobą — rozmowa ta była niczym innym, jak wymuszoną przez czynniki trzecie konwersacją. Każdy z nas, pod przykrywką miłej dyskusji, oczekiwał momentu, w którym będzie mógł wyplątać się ze sztywnego towarzystwa.
Dlatego też gdy drzwi kasyna otworzyły się na oścież, a w wejściu pojawiła się grupa roześmianych od ucha do ucha mężczyzn, wstałem gwałtownie z zajmowanego przez siebie stołka, niemalże natychmiastowo podbiegając do dżentelmenów. Zgaduję, iż nikogo nie zdziwiła moja reakcja. Współpracownicy obojętnie podążyli wzrokiem za mną, przez chwilę oceniając majątkowe możliwości nowych klientów, po czym jakby nigdy nic wrócili do wcześniejszego tematu.

          Pewnym ruchem dłoni po raz szósty tego wieczoru wprawiłem ruletkę w ruch. Następnie od niechcenia rzuciłem metalową kulką w przeciwnym kierunku, jednocześnie wypowiadając dobrze znany wszystkim zlepek słów. Złowieszcze „Rien ne va plus” wypłynęło z mych ust, paraliżując ręce wszystkich graczy. Koniec obstawiania. Spojrzenia ósemki odzianych w eleganckie garnitury dżentelmenów bacznie obserwowały kręcące się koło, które z okrążenia na okrążenie poruszało się coraz to wolniej. Zażartość kuli była wyjątkowo silna. Mała bryłka skakała po planszy ruletki, niezmordowanie unikając wpadnięcia do którejkolwiek z kieszeni.
Ostatecznie kulka wylądowała na zielonym polu, oznaczonym przez cyfrę zero. Okrągła kwota 200 000 dolarów, suma wszystkich postawionych w trakcie gry żetonów, od tamtej pory należeć miała do kasyna.
  - Zéro. - ogłosiłem dumnie, nie ukrywając cienia zadowolenia dyskretnie wplątanego w ton mojego głosu.
Kilku z graczy pobladło nieznacznie, dwójka z nich wymruczała cichą kurwę pod nosem. .
  - Zaraz, zaraz, a co z En Prison? – fuknął jeden z dżentelmenów. Odziany w granatową marynarkę, na wpół wyłysiały mężczyzna po czterdziestce patrzył na mnie z oburzeniem wyrytym na twarzy. To on jako jedyny postawił na pojedyncze numery.
  - Monsieur, na początku gry dokładnie omówiliśmy zasady naszej rozgrywki, czyż nie? – zadałem czysto retoryczne pytanie. – Uprzejmie przypominam, że byli państwo bardzo pewni swojego szczęścia. Zgodnie uznali panowie, że zniesienie zasady En Prison nie wpłynie na jakość rozgrywki. Padło nawet stwierdzenie, że wypadnięcie zera jest, w państwa wypadku, niemalże niemożliwe.
Wszyscy mężczyźni zamilkli na dłuższą chwilę, w której trakcie niemo porozumiewali się dyskretnymi spojrzeniami oraz skinieniami. Ostatecznie każdy z nich, choć niechętnie, przesunął swoje żetony w moim kierunku. Wściekłe spojrzenia mężczyzn przebijały mnie na wylot, niczym pełne żądzy ślipia rozdrażnionych wilków.
  - Bardzo dziękuję za rozgrywkę. Liczę na ponowne spotkanie w niedalekiej przyszłości – rzuciłem na odchodne oklepanym do zasrania zwrotem, uprzednio zagarniając ze stołu kupkę kolorowych żetonów.

          Właśnie kończyłem rozkładanie wygranych żetonów w kasie kasyna. Moje smukłe palce latały niespokojnie, z niemałą prędkością przekładając kolorowe krążki z miejsca na miejsce, w zamyśle mając nadzieję na ułożenie je w wyznaczonej przez Petersona kolejności. W momencie, gdy odkładałem ostatni z nich, kątem oka dostrzegłem ruch drzwi wejściowych lokalu La Vie. Dyskretnie podniosłem wzrok, wodzony przez czystą, ludzką ciekawość.
Nie mogę być tego stu procentowo pewny, jednak zakładam, że na mej twarzy pojawił się błogi wyraz zadowolenia. W progu stał nie kto inny jak sam David Watson w towarzystwie swej starszej pociechy, Madeline. Zadowolony z faktu, iż będę miał zajęcie na resztę nocy, naprędce zakluczyłem kasę, po czym pognałem w kierunku zamożnej pary.

< Madeline? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz