czwartek, 26 kwietnia 2018

Od Charlesa do Madeline

Para obcasów na lśniącej niczym lustro posadce rozbrzmiewała głośno jak elegancki werbel. Szepty stopniowo milkły, sylwetki zastygały w bezruchu, a bury dym smętnie wzlatywał smukłymi pasmami ku sufitowi. Sophie Hawkins kroczyła środkiem kasyna dumna jak lwica, szeleszcząc z każdym krokiem draperiami okazałej sukni.
Na uderzenie serca przystanęła w centralnej części, uśmiechnęła się pod nosem i przebiegła wzrokiem po zebranych, tak jak królowa na tronie lustruje nic niewarty plebs. Zgromadzeni tymczasem zerkali na nią z zainteresowaniem, odrywali się od gry i ukradkiem wskazywali ją podbródkami. Może nawet im się nie dziwiłem. Z pewnością było na co popatrzeć.
Prezentowała się tego wieczoru wyjątkowo pięknie. Miała na sobie sukienkę z głębokim dekoltem, uszytą z chabrowego szyfonu, podkreślającego jej oczy. Upięte włosy odsłaniały białe ramiona, perły na jej szyi migotały bladym blaskiem, a talię otaczała obszerna wstążka upięta z tyłu w kokardę. Jej wystudiowany, pozornie sympatyczny uśmiech teraz wydawał się wyjątkowo autentyczny, jakby naprawdę była zadowolona z siebie i z miejsca, w jakim się znajdowała. Nie miałem wątpliwości, że przykułaby uwagę wielu mężczyzn, gdyby nie była taką wyrachowaną pizdą.
Za nią, w cieniu jej cienia, swobodnym krokiem kroczyłem ja. Jeśli zmierzająca przodem Sophie lśniła jasno i czysto jak gwiazda, ja mogłem uchodzić za jej swoiste przeciwieństwo. Snułem się w tyle przyczajony i beznamiętny jak sam środek nocy, i gdy panna Hawkins dźwięcznym sopranem wymieniała pozdrowienia ze znajomymi, roztaczając tym samym wokół swej osoby tradycyjne zamieszanie, ja przemykałem się po najciemniejszych zakamarkach lokalu cichy i niewidoczny jak polujący kot.
Objąłem pomieszczenie wzrokiem. Dean Manders, lokalny kanciarz, z wilczym uśmiechem taksował kolejno każdy element garderoby Sophie. Po chwili wycelował we mnie wzrok, jakby był naostrzoną włócznią, i konspiracyjnie szepnął coś do ucha siedzącemu obok podstarzałemu dorobkiewiczowi. Mężczyzna parsknął chrapliwym śmiechem.
Chociaż kasyno wypełnione było po brzegi, Sophie bez trudu znalazła dla nas wolny stolik. Odsunąłem jej krzesełko ruchem zarazem uprzejmym i nonszalanckim, służalczym i pełnym buty. Hawkins zmarszczyła nosek, jakby coś w moim wyglądzie jej się nie spodobało i usiadła na stołku jak urodzona dama. Majestatycznym skinieniem ręki pozwoliła mi spocząć. Zająwszy miejsce po jej lewej stronie, założyłem nogę na nogę, swobodnie oparłem przedramię o oparcie wolnego krzesła i odchyliłem lekko głowę do tyłu. Nie minęła minuta, gdy przysiedli się do nas dwaj mężczyźni, starzy druhowie Hawkins, których do tej pory szczerze nie kojarzyłem z nazwiska. Każdy z nich elegancko skłonił się jej, po czym szarmancko pocałował podaną przez nią dłoń. Następnie wymienili uprzejmości, ostentacyjnie ignorując przy tym moją obecność. Szczerze mówiąc, nie dbałem o ten szczegół. Korzystając z faktu, że moja urocza pani była pochłonięta zabawianiem tamtej dwójki, dokładniej zbadałem salę.
A tu proszę... coś takiego. Panna Watson, znana wszystkim córka lokalnego rokefelera, samotnie przechadzała się nieopodal baru. Jej jasne włosy, spływające wodospadem na częściowo odsłonięte plecy, lekko kołysały się z każdym pełnym chłodnej wyższości krokiem. Poruszała się z wdziękiem sunącej kilka minimetrów nad ziemią mglistej zjawy, podczas gdy jej sukienka i portmonetka połyskiwały niczym opalizujące kamienie. Miała również niesamowite oczy. Przerażały ciemną głębią i intensywnością spojrzenia, jakby potrafiły przenikać rzeczywistość i oglądać inne światy.
- Charles - przymilny głos Sophie brutalnie wyrwał mnie z letargu. - Może byłbyś tak miły i rozbawił nas jakąś sztuczką?
Zamrugałem. Chociaż jej ton wydawał się uprzejmy, niczym trudnym było wychwycenie w nim protekcjonalnej nuty. Był niczym subtelny, doskonale wyważony rozkaz. I do tego ten „Charles”. Zwracała się do mnie w tak oficjalny sposób jedynie, gdy przebywała w towarzystwie, na którym zależało jej, aby zrobić dobre wrażenie, dlatego też doskonale wiedziałem, że psucie jej planów będzie jak igranie z ogniem.
Jaka szkoda, że nie bałem się ognia.
Rozciągnąłem usta w kocim uśmiechu, lecz nie dosięgnął on oczu. Pozostały niewzruszone i chłodne.
- Przykro mi, madame - zacząłem aksamitnym głosem wcielonego demona, nie siląc się nawet, aby porzucić obserwowanie Madeline i spojrzeć na Sophie. Wiedziałem, że nie moja odmowa, ale właśnie ten gest w głównej mierze sprawi, że zapieni się ze złości. - Nie jestem dziś w nastroju do kuglarstwa.
Gdybym chciał, mógłbym oczywiście patrzeć w każde inne miejsce. To nie tak, że uroda Madeline nie pozwalała mi oderwać wzroku - patrzyłem na nią jedynie po to, aby napsuć trochę krwi pannie Hawkins.
Zgodnie z moimi przypuszczeniami, Sophie natychmiast łypnęła w stronę baru. Na moje nieszczęście, w tej samej sekundzie wzrok Madeline zabłądził w rejony naszego stolika i spotkał się z jej grobowo zimnymi oczami. Hawkins, władczym i, jak na moje oko, dość ostentacyjnym ruchem, położyła dłoń na moim ramieniu i z miejsca uśmiechnęła się do niej z jadowitą słodyczą.
- Myślę, że jednak jesteś, cher. - mruknęła mi do ucha. Chociaż nie podniosła głosu, ostrzeżenie zawarte w tych słowach było wyraźne. - I wierz mi, lepiej będzie, jeśli nie będziesz tak patrzył na tę całą Watsonównę. Za wysokie progi na twoje nogi, kochany. - Jej lekko wydęte wargi sprawiły, że mimowolnie zaniosłem się leniwym śmiechem.
Siedzący naprzeciw nas mężczyźni wymienili spojrzenia. Teatralnym ruchem otworzyłem dłoń tuż przed nosem Hawkins, która, popatrzywszy na nią trochę, położyła na niej talię zabranych ze stolika kasynowych kart. Zacząłem tasować. Poruszały się w moich dłoniach szybko i zwinnie jak żywe stworzenia. Dla wielu sam ten widok byłoby wystarczającym widowiskiem, zasługującym co najmniej na owacje, lecz w przypadku Sophie i jej świty bez cienia zainteresowania obył się nawet mój perfekcyjnie wykonany spring.
- Wybierz kartę, madame - poleciłem białowłosej, rozsuwając przed nią wachlarz kart, figurami zwróconymi w dół.
Sophie bez większych wrażeń wykonała moje polecenie.
- Teraz pokaż ją tym miłym panom i włóż z powrotem do talii.
Pokazała im kartę i schowała w taki sposób, abym jej nie zobaczył. Odwróciłem wachlarz w górę, tak aby wszystkie karty były widoczne. Każda z nich, łącznie z tą wybraną wcześniej przez Sophie, była waletem trefl.
- Żałosna sztuczka - ziewnął jeden z mężczyzn.
- Prawda - zgodziła się Sophie, uzyskując od razu aprobatę drugiego mężczyzny. - Wszystkie są takie same. Zapewne podmieniłeś je wcześniej, gdy byliśmy zajęci rozmową, ponieważ przewidziałeś, że zostaniesz poproszony o umilenie nam czasu.
- Wszystkie takie same? - przetasowałem je znów i z rozmachem rozsunąłem linię z kart po stole - Nie, chyba nie masz racji, madame.
Odwróciłem trzy pierwsze. Król kier, dziesiątka trefl i dziewiątka pik. Karty znów wyglądały jak zwykła talia. Sophie przyjrzała się im uważnie. Odwróciła trzy kolejne karty. Żadna z nich również nie była waletem trefl.
Hawkins, poruszywszy ustami, mruknęła pod nosem cichą pochwałę, lecz nie zapomniała przy niej napomknąć, że następnym razem życzy sobie zobaczyć coś bardziej efektownego, na przykład stado gołębi wylatujące z kieszeni mojej marynarki albo lewitujący kasynowy stół. Dała mi również jasno do zrozumienia, że chwilowo nie jestem już jej potrzebny i mogę zająć się sobą. Powinienem jednak przy tym pamiętać, aby trzymać się na podorędziu na wypadek, gdybym znowu mógł jakoś się jej przysłużyć.
Niespiesznym krokiem podszedłem do baru i z niejakim entuzjazmem przyjąłem fakt, że nie było już przy nim Madeline. Oparłem dłoń o jedno z wysokich krzeseł, lecz niemal natychmiast zabrałem ją, gdy nieoczekiwanie poczułem pod nią coś twardego, czego obecność musiała umknąć mojej uwadze. Na siedzeniu spoczywała torebka-portmonetka, lśniąca luksusową skórą, nowością i logiem znanej firmy umieszczonym na zapięciu. Obróciłem ją w dłoniach. W środku... zgodnie z moimi przypuszczeniami znajdowało się co najmniej kilkanaście świeżo wydrukowanych, pachnących czystością banknotów.
Dyskretnie przebiegłem wzrokiem po sali i z ulgą uzmysłowiłem sobie, że każda z otaczających mnie person była na tyle zajęta własnymi sprawami, żeby nie zauważyć, co właśnie wpadło w moje posiadanie. W momentach takich jak ten dziękowałem opatrzności, że byłem jedynie niewartym uwagi Kociakiem i z mogłem zatrzymać swoje znalezisko. Tak, i pewnie zrobiłbym to, gdyby nie fakt, że nie miałem najmniejszych wątpliwości, do kogo należała torebka. Rzuciła mi się ona w oczy już wcześniej i gdybym chciał, z pewnością mógłbym odszukać jej uroczą właścicielkę. Rzuciłem okiem na Sophie. Pochłaniało ją prowadzenie ożywionej rozmowy z jednym z tamtych do porzygu szarmanckich mężczyzn, a więc nadal miałem wolną rękę. Mogłem wykorzystać to, aby oddać Madeline zgubę, bo i nie miałem wątpliwości, że to właśnie ona wcześniej trzymała ją w dłoni.
Postanowiłem zrobić tego dnia dobry uczynek.
Nie zrozumcie mnie źle - nie byłem szczególnie porządnym człowiekiem i zwykle nie robiłem takich rzeczy. Zdecydowałem się na małe odstępstwo od reguły, ponieważ... miałem taki kaprys. Chciałem zobaczyć, co jeszcze może się wydarzyć oraz jak rozwinie się sytuacja, gdy dojdzie do konfrontacji między szarym kociakiem panny Hawkins i jednym z elitarnych graczy kasyna La Vie. Jeśli zaś chodziło o pieniądze, które, chcąc nie chcąc, mogły okazać się cokolwiek przydatne... cóż, chyba jednak nie potrzebowałem ich aż tak bardzo. Taka kwota w obliczu moich długów i tak byłaby jak kość wobec stada głodnych wilków.
Pozostawało już tylko wyszukanie sposobu na znalezienie się z panną Watson sam na sam.
~***~
Sierp księżyca wisiał wysoko na smolistym niebie. Noc była ciemna i cicha, a moja pogrążona w cieniu sylwetka wydawała się ledwie widoczną kałużą mroku, wobec świateł neonów oświetlających okolice kasyna. Przyczaiłem się na madame w jednym z ciemniejszych miejsc w jego okolicy, dobierając je na tyle rozważnie, aby mieć jednocześnie widok na obrotowe drzwi. Obserwując mijających się wychodzących i wchodzących do lokalu, od kilku minut starałem się wypatrzyć wśród nich właścicielkę portmonetki. Nie miałem wątpliwości, że opuści przybytek prędzej czy później - czy to za trzy minuty, czy trzy godziny. Tak czy inaczej, mogłem poczekać. Miałem czas i nawet nie kłopotałem się myśleniem o Sophie - byłem przekonany, że tamci mili panowie skutecznie sprawią, że na jakiś czas zapomni o moim istnieniu, skoro, jak miałem okazję wcześniej zauważyć, do tej pory szło im to wyśmienicie.
Urocza panna Madeline opuściła budynek zaledwie kilka minut później. Wymknęła się przez obrotowe drzwi, zamiatając bruk rąbkiem sukienki. Wiatr natychmiast rozwiał jej długie jasne włosy i zaczął szarpać za ubrania. Jej stoicko spokojna twarz sprawiała wrażenie wręcz obojętnej, może nawet nieobecnej i poniekąd uduchowionej.
Wybrawszy odpowiedni moment, bez ostrzeżenia z pozaziemskim wdziękiem wystąpiłem z cienia, zagradzając jej drogę własnym ciałem.
- Dobry wieczór, madame. - uśmiechnąłem się chytrze, a moje spojrzenie nabrało figlarnego wyrazu. Madeline, w pierwszej chwili słusznie zaskoczona moim nagłym pojawieniem się, już sekundę później zmierzyła mnie chłodnym wzrokiem i uprzejmie skinęła głową na powitanie. Chociaż moja obecność bez wątpienia była napierająca, nie cofnęła się. Nonszalancko podrzuciłem portmonetkę w dłoni i przechyliłem lekko głowę. Pasmo włosów wiedzione prawem grawitacji zsunęło się na drugą stronę mojej twarzy. - Wygląda na to, że posiadam coś, co należy do ciebie.

<Panno Watson?>

2 komentarze: