niedziela, 22 kwietnia 2018

Od Jeffrey'a

Jeffrey stęknął głośno, gdy jego skrzypce wydały z siebie niemal ogłuszający pisk. Znów źle ułożył smyczek. Spojrzał na instrument i spróbował jeszcze raz, mrugając przy tym intensywnie. Tym razem z instrumentu wydobył się czysty i przyjemny dla uszu dźwięk.
- Coraz lepiej – mruknął do siebie.
Grał tak jeszcze chwilę. Zadziwiające, że ten skomplikowany instrument potrzebuje aż tyle czasu, by nauczyć się na nim grać. Profesjonalni skrzypkowie zapewne nie mają życia, odkąd ich rodzice, bądź oni sami, stwierdzili, że skrzypce to coś dla nich.
Na szczęście Jeff nie był jednym z nich. Chciał nauczyć się grać na skrzypcach, bo lubił instrumenty i pragnął nauczyć się grać na każdym z nich, chociaż wiedział, że to niemożliwe. Dlaczego? Bo nie wystarczy mu życia, choćby dlatego.
Skrzypce, gitara, pianino, fortepian... to wszystko sprawiało mu po prostu przyjemność. Nie chciał zarabiać na tym ogromnych kwot, grając w filharmoniach, chciał po prostu robić coś, co kochał – a kochał grać.
Kochał też pisać. Na jego biurku piętrzyły się stosy kartek z niedokończonymi powieściami, w szufladach kryły się wiersze, te doskonałe i niedoskonałe. Kolejną jego miłością było malowanie i rysowanie. W pokoju obok stały sztalugi i płótna z malowidłami, często niedokończonymi.
Niespełniony artysta, romantyk. Otóż to! Romantyk!
Kto by pomyślał, że ktoś taki jak on mógłby być romantykiem, no kto?
Tylko że jest romantykiem innego kalibru.
Dla niego romantyczne jest, gdy jedno poświęca się dla drugiego, umierając w plamach i potokach krwi, w ranach, które sam sobie zadał lub brutalnie mu zadano.
Ale to szczegół.
Jeff przestał grać. Wyjrzał przez okno. Chciał wyjść na dwór, jednak słońce świeciło bardzo mocno, co mogło źle zadziałać na jego oczy, jednak chęć pooddychania świeżym powietrzem była silniejsza.
Założył bluzę z kapturem, mając nadzieję, że to wystarczy i wyszedł.
Owszem, to wystarczyło, jednak z tym świeżym powietrzem było trochę inaczej. Śmierdziało spalinami, dymem i jakimś innym świństwem. Jeffrey zakaszlał kilka razy i stwierdził, że to był fatalny pomysł, tak samo jak mieszkanie niemal w centrum miasta.
Odwrócił się, by odnaleźć miejsce wolne od spalin, jednak to również nie był najlepszy pomysł. Zmierzało ku niemu kilku ludzi wyprowadzających swoje pupile – psy.
Szybo skierował się w stronę przejścia dla pieszych.
Czerwone.
Cholera. 
Wszyscy ci ludzie stanęli obok niego. Jeffrey zesztywniał, gdy poczuł obijające się o jego nogi ogony wesołych psiaków. Drgnął, kiedy poczuł nos jednego ze zwierzaków na swojej dłoni. Spojrzał na szczenię, które prawda, było urocze, jednak widok dużych zębów w jego rozwartym pyszczku przyprawiały chłopaka o gęsią skórkę.
Pomocy, pomyślał.

< Ktoś? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz