środa, 18 kwietnia 2018

Od Vladimira do Madeline

Drrrr.... drr... dr.. No ile można? Dzwonienie do mnie o szóstej rano nie było dobrym pomysłem. Trzeci telefon z rzędu był już wybitnie idiotyczny. Czy ludzie nie rozumieją, że skoro nie odbieram, najwidoczniej nie mogę albo nie chcę? Oczywiście dla niektórych sen to żaden argument. Z trudem zmusiłem się, by podnieść powieki. Ruch ręki, który musiałem wykonać, by sięgnąć po ciągle wydające dźwięk urządzenie, był jeszcze gorszy. Nieprzyjemny dzwonek ucichł, zanim załapałem, kto się do mnie dobija o tej nieludzkiej godzinie. Musiałem go odblokować, wejść w rejestr połączeń. W tym momencie już moje oczy znów zaczęły opadać. Resztkami sił zmusiłem się do spojrzenia na ekran. Martin... Nie miał, kiedy dzieciak dzwonić tylko o... Popatrzyłem na zegarek. Jak nie trudno się domyślić, wcale nie było wcześnie, a dość blisko południa. Urządzenie po raz kolejny zaczęło wydawać z siebie irytujący dźwięk, jednak tym razem szybko je spacyfikowałem.
- Halo? - rzuciłem najprzytomniej, jak w tym momencie potrafiłem.
Dopiero po kilku sekundach przyswoiłem informację o aktualnej godzinie. Szczególnie tym, że powinienem wstać już kilka godzin. Wolno zsunąłem się z łóżka, słuchając podekscytowanego głosu chłopaka.
- Vlad, Vlad, Vlad! - zaczął rozświergotany i byłem od tego momentu pewien, że mam przerąbane - Tata zgodził się, żebym poszedł na tę imprezę Kat!
Przez następne kilkanaście minut, kiedy wolno dochodziłem do siebie nad kubkiem kawy, słuchałem jego zawodzenia. Jakie to nie będzie świetne, jakie to tam nie będą laski z jego klasy, jak to on się nie może doczekać. Nie był to dzieciak denerwujący, jednak gdy się na coś napalił, ciężko było z nim wytrzymać. Potrafił nawijać w kółko to samo niczym katarynka. Ja przez ten cały czas zastanawiałem się tylko, czy aby na pewno nie było w tym pozwoleniu żadnego kruczka. Najbardziej nie spodobałby mi się ten, przez który musiałbym iść z nim. Niestety, był także najbardziej prawdopodobny. Zdążyłem wypić cały napój kofeinowy i zjeść kilka kanapek, zanim Martin przeszedł do meritum telefonu.
- Tylko wiesz... było jedno ale... - zaczął, zauważyłem, że trochę ciężko mu uściślić, o co chodzi.
Teraz już miałem prawie całkowitą pewność, że właśnie o to chodzi. Aż mnie w środku ściskało, by kazać się mu męczyć dalej, aż sam nie powie tego na głos. Wiedziałem także, że jest to równie złe, co topienie szczeniaczków. Równie mocno obciążało to sumienie, bo aż nie można było tego słuchać, jak się jąka i nie wie, od czego zacząć.
- Mam iść z tobą...? - podsunąłem w końcu.
Odpowiedziała mi chwilowa cisza, następnie pytanie, skąd wiedziałem. Nie pozostało mi nic innego niż przyznanie się do zgadywania. Dzieciak znów zaczął nawijać, jak to będzie super, jak to się pochwali znajomym i tak dalej i tak dalej. Wyłączyłem się jakoś w połowie, szukając czystych ubrań. Jedyne, z czego się cieszyłem to, że nie ja płacę za rachunek. Zdążyłem obejść mieszkanie kilka razy, szukając czystej bielizny, poprasować spodnie i włączyć prysznic. Nawet lecąca woda już się zagrzała. On nadal nawijał, jakby po prostu chciał podtrzymać rozmowę.
- Słuchaj Martin... Chciałbym się teraz ogarnąć, pogadamy wieczorem, co? - zaproponowałem.
Usłyszałem przytaknięcie i pożegnanie, wydawał się jednak nieco zgaszony, przez to, że mu przerwałem. Ja także rzuciłem krótkie "cześć" i rozłączyłem się, zanim znowu mu się coś przypomniało. Nie mogłem na niego marudzić. Znaczy. Mogłem, oczywiście, jednak robienie z siebie męczennika było tutaj bardzo nie na miejscu. Lubiłem spędzać z nim czas i, kiedy tylko nie był męczącą pchełką, naprawdę miał łeb na karku, a do tego tysiąc tematów do rozmowy. Więcej nie myśląc, wszedłem pod prysznic. Tego mi właśnie było trzeba. Z pewnością zapowiadał się długi i męczący dzień.

Kilkanaście godzin i parę piw później

Odstawiając Martina do domu miałem w głowie tylko jedną myśl - jego ojciec mnie zabije. Dzieciak wypił zdecydowanie za dużo. Oczywiście nie była to w ogólnej klasyfikacji jakaś wygórowana ilość. Po prostu było to zbyt wiele jak na szesnastolatka. Miałem kilka minut, by zastanowić się nad jakąś wymówką, która i tak mi nie pomoże. Tylko że nie wpadłem na nic odkrywczego. Powszechnie wiadomo, że ciężko myśli się pod presją.
Sama impreza wcale nie była taka zła, jak się spodziewałem. Nie miałem zbyt dobrej opinii o zdegenerowanych znajomych nastolatka, jednak pozytywnie mnie zaskoczyli. Większość z nich umiała się zachować i nawet nie przesadziła z alkoholem.
Kilka zakrętów później taksówkarz się zatrzymał. Poinformował cicho i ponuro, że jesteśmy na miejscu. Uregulowałem z nim należność i spojrzałem na śpiącego chłopaka. Z jednej strony budzenie go w takiej chwili było nie ludzkie, z drugiej nie wyobrażałem sobie zanoszenia go do domu. W końcu poklepałem go po policzku, podjąwszy decyzję.
- Martin... halo? Wstawaj... - powiedziałem spokojnie, aczkolwiek stanowczo.
Blondyn zamruczał z niezadowoleniem, a następnie zamrugał kilka razy i spojrzał na mnie sennie. Wyjaśniłem, że wysiadamy, a wtedy z jękiem męczennika wygrzebał się z samochodu. Złapałem go za ramię, a następnie pociągnąłem w stronę drzwi jego domu. Nie wydał z siebie żadnych protestów, poza cichym marudzeniem na temat budzenia go. Weszliśmy do środka, pomógł w tym znacznie klucz, który musiałem wygrzebać z kieszeni nastolatka, bo ten jakoś sam na to nie wpadł. Odstawiłem go do pokoju, co nie było tak proste, jak mogło się wydawać. Problem z tym pomieszczeniem był jeden. Trzeba było wejść po schodach, a Martin wręcz padał z nóg. Zakodowałem sobie w momencie pokonywania ostatnich stopni, że następnym razem powinniśmy wrócić przed dobranocką. Gdy już znaleźliśmy się w azylu nastolatka, ten od razu rzucił się na łóżko. Jako że wszystko było okej, postanowiłem się cicho ulotnić. Zadanie zakończone. Chwilę później znów stałem w holu, jednak kiedy złapałem za klamkę drzwi wyjściowych, okazały się zamknięte. Usłyszałem głośne chrząknięcie ze strony kuchni. Kiedy uniosłem wzrok, moim oczom ukazał się Gabriel Vieth, jedyny rodzic Martina. Na jego twarzy malowało się znudzenie, ale zawsze było to lepsze niż złość. Nastolatek w zupełności nie przypominał swojego ojca, a całkowicie nieżyjącą matkę. Kolor włosów, oczu, czy nawet rysy twarzy, byli jak dwa różne bieguny. Jedyną ich wspólną cechą był kształt nosa. Problem polegał na tym, że ten należący do Gabriela był wiecznie zadarty. Kontrast objawiał się jeszcze bardziej, gdy stali obok siebie.
- Już wróciliście? - zapytał, jakby zbytnio go to nie obchodziło.
Potwierdziłem skinieniem głową, mimo że pytanie najwidoczniej było retoryczne. Przez jego twarz przebiegł cień uśmiechu, który szybko zniknął. Vieth odepchnął się od ściany, o którą był oparty i podszedł nieco bliżej.
- Załatwisz dla mnie jeszcze jedną sprawę. Pójdziesz pod ten adres i znajdziesz Michaela Vietha - mówiąc to, pomachał mi przed nosem żółtą karteczką.
Wziąłem ją, próbując skojarzyć jednocześnie, gdzie to może być. Poddałem się chwilę później, stwierdzając, że nie mam zielonego pojęcia. Musiałem zrobić wyjątkowo głupią minę, bo szef zapytał się, czy aby na pewno wszystko zrozumiałem. Kiedy odparłem twierdząco, dodał, że będę musiał odebrać od niego jedną przesyłkę i lepiej bym był dyskretny.
Parę minut później, byłem już na ulicy, kierując się pod wskazany adres. Wiedziałem mniej więcej, gdzie znajduje się ulica, ale sam budynek pozostawał zagadką.
Po upływie połowy godziny zaspokoiłem moją ciekawość. Okazało się, że mam wejść do kasyna. Nigdy za nimi nie przepadałem, szczególnie za dymem unoszącym się nieustanie po całym lokalu. Niestety, nie miałem zbytniego wyboru. Przyjrzałem się ostatni raz kolorowym neonom i wszedłem do środka. Wszystko byłoby o wiele przyjemniejsze, gdyby nie była trzecia nad ranem, gdyby nie było takich tłumów i gdyby recepcjonista nie stwierdził, że bez rejestracji, mogę się w dupę co najwyżej pocałować. Załatwiłem z nim wszystkie formalności. Oczywiście chcąc nie chcąc musiałem za to nieźle zapłacić. Następnie zapisałem w telefonie, ile dokładnie Gabe musi mi oddać. Nie było to tylko kilka dolarów, inaczej w życiu bym się o to nie upominał. Kiedy w końcu mogłem wejść, powitał mnie gwar i masa nieprzyjemnych zapachów. Nie miałem pomysłu, jak mógłbym znaleźć w takim tłumie kogokolwiek.
Minąłem kilka zapełnionych stolików. Wszyscy ludzie wydawali się całkowicie skupieni na sobie. Ostatecznie zgubiłem nawet wyjście. Chwilę próbowałem jeszcze walczyć z tłumem, a później opadłem spokojnie na puste krzesło. Nie było łatwo takiego znaleźć, to akurat stało na uboczu, daleko od graczy. Miałem zamiar obmyślić jakąś strategie działania.
Z zamyśleń jednak wyrwał mnie szybko postawny mężczyzna, który pojawił się jakby znikąd przede mną. Zmierzył mnie nieprzyjaznym wzrokiem i oświadczył, że to jego miejsce. Nie zdążyłem nic odpowiedzieć, jedynie delikatnie się uśmiechnąć, a już złapał mnie za koszulę i postawił na nogi.
Kolejne wydarzenia działy się tak szybko, że ledwo załapałem w całości, co się stało. W jednej chwili stałem na palcach, próbując przekonać jakiegoś kretyna, by mnie puścił, a w drugiej już leciałem na jeden ze stołów. Jak teraz o tym myślę, musiał przegrać niezłą forsę i po prostu chciał się na kimś wyżyć, a ja byłem pod ręką.
Zatrzymałem się na końcu stołu. Dzięki jedynie sile grawitacji sturlałem się w dół, delikatnie i bez rozpędu. Wylądowałem na młodą kobietę, siedzącej samotnie na kanapie. Nie potrafiłem zrozumieć, jakim cudem ten typ był tak słaby w gry. W końcu miał takiego farta, że pchnął mnie z nadludzką precyzją, tak by moja głowa wylądowała idealnie na kolanach dziewczyny. Może powinien spróbować w nowej dyscyplinie? Rzucanie Vladem czy coś? Razem z niezręcznością sytuacji, dotarło do mnie zaskoczone, a zarazem poirytowane spojrzenie blondynki. Uśmiechnąłem się, próbując zneutralizować głupkowate uczucie kumulujące się wokół nas. Nie leżałem tak długo, bo zaraz, gdy minęły zawroty głowy, podniosłem się, siadając obok. Ludzie wokół nas nadal byli w szoku. Kątem oka zauważyłem zmierzającą w naszym kierunku ochronę. W innej sytuacji, czyli jeśli byłbym winny, już dawno przepychałbym się przez tłum, próbując uciec. Tym razem stłumiłem pierwszy odruch rzucenia się w stronę drzwi. Nie była to przecież moja wina, a gdybym spanikował, nikt by w to nie uwierzył. Siedziałem więc jak kołek, na czerwonej, wygodniej kanapie i zastanawiałem się, jak bardzo będę miał przerąbane, jeśli jednak wyczują w moich słowach kłamstwo.

< Mad? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz