wtorek, 6 marca 2018

Od Samuela do Madeline

 
        Polecenie było krótkie i klarowne. Pan Watson oczekiwał ode mnie tymczasowego trzymania pieczy nad jego starszą pociechą. Była nią nijaka Madeline Catherine Watson - wszystkim dobrze znany, obiecujący rekrut świata hazardu. Opieka nad damulką trwać miała do momentu, w którym ojciec nie skończy omawiać pewnej istotnej kwestii w gabinecie Szefa. 
Co tu dużo mówić. Z pozoru proste zadanie, w praktyce mogło sprawić mi niemały problem. Naprawdę, wiem, co mówię. Tak jak samego Davida znam niemalże na wylot, tak z jego córką nie miałem zbyt wiele do czynienia. Będąc szczerym, nigdy nie zamieniłem z nią dłuższego słowa. Nasze kontakty ograniczały się do suchego „witam” oraz „żegnam”, ewentualnie uprzejmego „dziękuję”. Możliwe, że wpływ na to miał fakt, iż zwyczajnie nie mieliśmy okazji ani tematu do rozpoczynania dłuższej rozmowy. Z reguły widywałem ją z daleka, przyczajoną u boku ojca, zatopioną w swych myślach. Nigdy nie wdawała się w dyskusje ze znajomymi Pana Watsona. Jedynie stała i roztaczała wokół siebie charakterystyczną, typową dla arystokratek aurę, przez co z góry uznawałem ją za zwykły dodatek do wizerunku Davida. Niby nic, a jednak taki sposób myślenia skutecznie odciągał mnie od tejże pozornie nieciekawej postaci.

         Po dotarciu na piętro płynnym ruchem ręki zaprosiłem Madeline do pokoju bilardowego, uprzednio otwierając zamykające go dębowe drzwi za pomocą jednego z ofiarowanych mi przez szefa kluczy. Gdy obydwoje znaleźliśmy się wewnątrz przestronnego, przesiąkniętego zapachem cygar pomieszczenia, skuszony panującą wokół ciężką atmosferą, zaproponowałem Pannie Watson coś do picia. Na koszt firmy, jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości. 
Ta odmówiła krótko, tym samym ucinając rozmowę, którą starałem się zainicjować. Wśród niezręcznej ciszy kobieta podeszła do jednego stołów.
  - Długo już tutaj przesiadujesz? – zapytała beznamiętnie. Jej smukła dłoń delikatnie musnęła bandę.
Moją wypowiedź poprzedził jeden gwałtowny wdech. Chcąc nie chcąc, miałem przed sobą córkę mężczyzny, u którego mój dług wynosił przeszło czterysta tysięcy dolarów. Z tego też powodu musiałem zważać na słowa, w obawie przed niemiłymi konsekwencjami swojej tendencji do szczekania na prawo i lewo.
  - Czy długo? – powtórzyłem pytanie, tym samym zyskując dodatkowy ułamek sekundy na namysł. - Cóż, zależy co przez to masz na myśli - przyznałem. - W hazardzie ponad trzy lata. W długu prawie dwa. W zawodzie krupiera rok. Na dzisiejszej zmianie pięć godzin. W tej sali – tu spojrzałem na niewielki zegar zawieszony na przeciwległej ścianie – trzy minuty, czterdzieści sekund. Czterdzieści jeden. Czterdzieści dwie. Czterdzieści trzy.
Moja wypowiedź pozostała bez odzewu, na co odetchnąłem z ulgą.
  - Teraz przejdźmy do rozgrywki - zaproponowałem luźniej. - Stół ma wymiary na osiem stóp. Kije, które za moment dla nas przygotuję, będą jednakowe. Gramy na standardowych zasadach. Wbijamy te bile, o których zadecydują pierwsze ruchy. Posłanie czarnej do łuzy, przed wbiciem poprzednich, równa się z przegraną. Po faulu uderzenie jest uznawane za nieważne, a wbite nie są zaliczane. Gdy biała wpadnie do rękawa, następny gracz kontynuuje z pozycji wyjściowej - wyliczałem, a mój wzrok standardowo wypatrywał cienia sprzeciwu, który w każdym momencie mógł wykwitnąć na twarzy kobiety. Ta jednak pozostawał niezmiennie obojętna. - Oczywiście, gramy czysto towarzysko, nie uwzględniając zakładów pieniężnych. Czy wszystko jasne?
  - Tak, jak najbardziej – odparła Madeline, zajmując miejsc siedzące na jednym ze skórzanych foteli ustawionych dookoła stołu.
Nie czekając na polecenie posłane ze strony Watsonówny, wziąłem się za przygotowywanie rozgrywki. Podszedłem do dużej, dębowej szafy stojącej smętnie w kącie pomieszczenia. Następnie uchyliłem drzwi do Narnii, otwierając przed sobą składzik po brzegi zapełniony najróżniejszego rodzaju ekwipunkiem umożliwiającym rozgrywanie gry w najróżniejszego typu bilarda. Bez dłuższego namysłu zdecydowałem się na standardowej długości, ręcznie zdobione kije, jeden z nowszych zestawów bil, pierwszy lepszy trójkąt oraz w połowie zużytą kredę. Tak uzbrojony ruszyłem w kierunku wybranego przez kobietę stołu rodzaju koszykowego. Samo ustawienie kuli nie zajęło mi zbyt wiele czasu, dlatego już po kilku minutach wszystko było gotowe.
  - A więc zaczynajmy – powiedziałem zaczepnie, podając kobiecie jeden z kijów. - Proponuję, abyś to ty rozpoczęła grę, Madame.
Towarzyszka obrzuciła mnie nieco znudzonym wzrokiem, po czym pochyliła się nad stołem. Płynnym ruchem przechyliła kij, którego koniec gładko przyjął pozycję pomiędzy kobiecym palem wskazującym oraz środkowym. Watsonówna zamachnęła się, po czym posłała białą bilę do przodu. Ta, lecąc z odpowiednio wyczutą prędkością, uderzyła w pozostałe kule, rozsiewając je po całym stole.
Gwizdnąłem cicho, zachłannie obserwując zaistniałą sytuację.
  - Zamierzone czy losowe? – spytałem z uprzejmym zaciekawieniem, widząc, jak pełna bila wpada do rękawa. Jednocześnie ze skupieniem rozglądałem się po całym stole, wypatrując odpowiednich kombinacji do wbicia wszystkich połówek.

< Madeline? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz